Jędrzej Kitowicz (1728-1804) miał niezwykle barwny, chociaż nadal niedostatecznie poznany przez nas żywot. Ten uczeń warszawskich szkół pijarskich, później długoletni urzędnik w służbie pisarza wielkiego koronnego Michała Lipskiego oraz biskupa kujawskiego i prymasa Antoniego Ostrowskiego, był następnie rotmistrzem walczącym w oddziałach konfederatów barskich i administratorem dóbr kościelnych w Wolborzu. Po ukończeniu studiów teologicznych w 1779 r. do śmierci pełnił funkcję proboszcza w Rzeczycy koło Inowłodza.

Kitowicz utrwalił się w świadomości narodowej jako autor dwóch dzieł o charakterze pamiętnikarsko-historycznym:
- "Opis obyczajów za panowania Augusta III" oraz "Pamiętnik czyli Historia polska". Zaprezentował w nich nie zawsze obiektywny obraz epoki rozbiorów, ze szczególnym uwzględnieniem losów konfederacji barskiej.

W stworzonej przez Kitowicza z dużym talentem literackim kronice życia dworskiego, kościelnego, sądowniczego i wojskowego nie mogło zabraknąć kontekstów piotrkowskich. Wiązały się one zazwyczaj z działalnością Trybunału Koronnego, czyli sądu szlacheckiego najwyższej instancji rozpatrującego apelacje od wyroków sądów ziemskich, grodzkich i podkomorskich.

Funkcjonowanie palestry piotrkowskiej zdołał Kitowicz dobrze poznać dzięki wspomnianemu Lipskiemu, który od 1750 r. był wiceprezydentem Trybunału Koronnego, a w latach 1759-60 pełnił również obowiązki prezydenta (przewodniczącego). Wówczas młody Kitowicz, jako sekretarz Lipskiego, towarzyszył mu na posiedzeniach trybunału piotrkowskiego, a także lubelskiego. Wyniesione stamtąd obserwacje wykorzystał później podczas pracy nad dziełem "Opis obyczajów za panowania Augusta III", wydanym we fragmentach w 1840 r., a w całości dopiero w 1971 r.
 
Na posiedzeniach Trybunału, jak pisze pamiętnikarz, rywalizowały ze sobą cztery partie wywierające wpływ na życie polityczne ówczesnej Rzeczpospolitej. Były to partie: dworska, hetmańska, Potockich oraz tzw. Familia złożona z Czartoryskich i Poniatowskich. Wchodziły one ze sobą w skomplikowane układy i alianse, uzależnione od interesów, jakie miały do załatwienia podczas obrad sądowych. Przywódcy partii nie uczestniczyli w posiedzeniach, lecz wysyłali zaufanych "szachrów Jurów" (krętaczy) - "generałów, pułkowników, rotmistrzów i z towarzystwa" (tj. kawalerii złożonej z samej szlachty), "najdowolniejszych do kufla i korda rębaczów".

W dzień poprzedzający otwarcie Trybunału zjeżdżali się do Wolborza wszyscy zainteresowani, aby nieoficjalnie dokonać podziału stref wpływów między sobą. Dzień otwarcia przypadał według prawa w "pierwszy poniedziałek po świętym Franciszku", czyli po 4. października. Kiedy już "konferencyje, układy i szachry odprawione zostały" i ustalono "kto z kim trzyma i z czyjej jest strony", wówczas przewodniczący Trybunału wydawał obiad. Następnie następował wyjazd do Piotrkowa.

O liczebności takiego orszaku świadczy fakt, iż "jeden koniec podchodził pod Piotrków, a drugi dopiero wyciągał się z Wolborza". Przed karetą prezydencką jechali na przedzie jeźdźcy na koniach przybranych w bogate rzędy. Potem dworzanie i wojskowi, dalej dragonia księcia prymasa, lub biskupa kujawskiego. Następnie karety "różnych panów". I wreszcie na końcu "kolaski mniejszych pacyjentów", jak nazywano procesujące się strony. Po przybyciu do Piotrkowa wszyscy rozchodzili się "na swoje stancyje".

Nazajutrz o godzinie siódmej rano kandydaci na deputatów, czyli posłów, zbierali się w kościele farnym św. Jakuba na nabożeństwo. Nie czekając na jego zakończenie obecni rzucali się do opanowania w kościele stolika, przy którym zasiadał sieradzki sąd ziemski. Był on upoważniony do weryfikacji mandatów i ich zaprzysiężenia. Tutaj właśnie kandydaci na deputatów składali dowody wyboru ich na to stanowisko przez sejmiki szlacheckie. Następnie musieli odpowiadać na ewentualne zarzuty dotyczące ich konfliktów z prawem. Dopiero wtedy składali przysięgę na wierne sprawowanie funkcji.

W tym miejscu Kitowicz zamieścił charakterystyczny komentarz: "Miejsce tedy przy stoliku ziemskim było największej wagi do psucia i robienia trybunału; dlatego, która strona opanowała stolik, miała już niemal pół wygranej, ale jeżeli do tego i po innych stronach, w kościele i za kościołem, rozstawiła mocne plecy".

Jeden z sędziów donośnym głosem wywoływał kolejno deputatów z poszczególnych województw lub ziem. Wówczas kandydaci potwierdzali swą obecność okrzykiem "Jesteśmy!". Po czym przeciskali się do stolika, składali uchwały sejmikowe i po przysiędze uznani byli za legalnych deputatów. Ale nie zawsze było to takie proste. Jeśli na którymś kandydacie ciążył wyrok sądowy, wówczas inni uniemożliwiali mu złożenie przysięgi, nie dopuszczając go do stolika. Ponadto mieli przygotowane odpisy akt sądowych.

Przy tej procedurze dokonywano wielu nadużyć. Nierzadko zdarzało się, iż jakiś kandydat na deputata nie odpowiadał stronie przeciwnej i dlatego usiłowano mu odebrać prawo uczestnictwa w Trybunale. Czyniono to w sposób prosty i skuteczny. Gdy sędzia wymieniał nazwę województwa lub ziemi, krzyczano "Vacat!", co oznaczało, że delegat jest nieobecny. Ten jednak nie dawał za wygraną i razem ze swymi zwolennikami wołał: "Nie vacat, oto jest deputat". Wówczas stosowano inne środki. Wszczynano gwałtowny tumult (to słowo często pojawia się w pamiętnikach Kitowicza). Usiłowano utrzymać deputata przy stoliku, lub odepchnąć go od niego:
"Nieraz też przyszło do tego, że zapaliwszy się do bitwy, wpadali jedni na drugich z dobytą szablą, mięsa narobili, stolik w sztuki zrąbali, ziemstwo wypłazowali i cały zjazd rozpędzili, rzeźbę (tj. rąbaninę) z kościoła na cmentarz wytoczyli, a po takim przywitaniu jedni drugich, jeżeli dzień nie był jeszcze u schyłku, partyja zwyciężająca znowu się do kościoła zebrała, ziemstwo ułagodzone lub zniewolone sprowadziła i podług swego upodobania trybunał tworzyła."

Trzeba przy tym dodać, że takie burdy były wcześniej inspirowane przez możnych protektorów, którzy wysyłali do Piotrkowa delegatów, aby zerwali obrady, jeśli były na nim rozpatrywane sprawy dla nich niewygodne. Wystarczyło przeciągać tumulty i bitwy do zachodu słońca, a wówczas można było zerwać Trybunał, który mógł zebrać się dopiero za rok.

Jeśli weryfikacja i przysięgi deputatów przebiegły bez zakłóceń, wówczas następnego dnia deputaci zbierali się w ratuszu. Tam wybierano marszałka, którym "stawał zawsze jaki pan wielki, od dworu lub od partyi". Po skończonej elekcji nowoobrany marszałek dziękował publicznie za powierzony mu urząd. Następnie prezydent podejmował wszystkich deputatów i "pacyjentów" uroczystym obiadem, a później marszałek zapraszał na kolację.

Trzeciego dnia sprowadzano z któregoś z piotrkowskich kościołów obraz Najświętszej Panny do kaplicy ratuszowej. Tam kapelan trybunalski odprawiał mszę. Po niej deputaci z ziemstwem sieradzkim układali w izbie sądowej porządek sądów trybunalskich. Następnie polecali magistratowi miasta Piotrkowa, aby na czas obrad zapewnił wszystkim "osobom trybunalskim" wyżywienie, bezpieczeństwo oraz "lafy miesięczne", czyli wynagrodzenie pieniężne. Po tych czynnościach wyznaczano po dwóch deputatów (duchownego i świeckiego) do króla, prymasa i biskupa z doniesieniem o "doszłym szczęśliwym trybunale".

Resztę dnia przeznaczano na poczęstunki i uczty. Gościnności nie brakowało także w następnych dniach, ponieważ "nagle zaprzęgać się w pracę nie było w modzie". Wielu zamożniejszych deputatów "miało sobie za honor popisywać się obiadami i kolacyjami na przepych jedni nad drugich, już to dla trybunału, już dla prześwietnej palestry dawanymi".

Dopiero czwartego dnia przystępowano do czynności sądowych. Kitowicz nie bez ironii nadmienia, że istniały trzy rodzaje sprawiedliwości. W pierwszym przypadku sądzono "podług prawa i sumienia". W drugim o wyroku decydowali sprzedajni sędziowie "korrupcyją zażyć umiejący". A w trzecim rodzaju werdyktów decydowali "panowie trząsający trybunałami". Nic więc dziwnego, że w innym miejscu pamiętnika Kitowicz konstatuje, iż na obradach trybunalskich "prawo szkaradny gwałt cierpiało".

Nierzadko jeszcze przed rozprawą wiedziano, jaki zapadnie wyrok. Robiono więc wszystko, by nie narazić się wpływowym protektorom, bo od nich zależał los zubożałych deputatów, czyli tzw. szlachty brukowej. Aby umożliwić takim kandydatom ubieganie się o mandat deputata, zarezerwowany wyłącznie dla właścicieli ziemskich, protektorzy wręczali im akt darowizny jakiejś wioski, który unieważniali po zakończeniu obrad.

Istniały też skuteczne sposoby utrącenia sprawy, skreślenia jej z porządku dnia. W takim przypadku marszałek konstatował, wbrew oczywistym faktom, nieobecność stron procesujących się. Ich protesty nic nie pomagały. Wtajemniczeni deputaci mogli na czas rozpatrywania danej sprawy opuścić salę sądową. Wówczas niemożliwe stawało się przegłosowanie większością głosów, gdyż takiej nie było.

Marszałek miał również przywilej wprowadzania na wokandę spraw nagłych, rozpatrywanych przed innymi. Wtedy taką niepożądaną reasumpcję procesu unieważniano.
"Bywały takie przypadki - pisał Kitowicz - że na jednej sesyi pięćset spraw na jeden raz spadało".

Mimo niedowładu sądownictwa i licznych przypadków nadużyć, deputaci cieszyli się w społeczeństwie dużym prestiżem. Zawsze okazywano im szacunek, a nawet płaszczono się przed nimi. "Deputaci we wszystkich kompaniach publicznych czczeni byli pierwszymi miejscami (...) byli szanowani jak bożkowie, kiedy się sami umieli szanować". Równocześnie jednak Kitowicz zaznaczył, że gdy nie umieli "zachowywać miary" spotykała ich "konfuzyja".
 
O takich przypadkach pisał kronikarz także w drugim swoim dziele - "Pamiętniki, czyli Historia polska". Autor barwnie opisał tu bodaj najgłośniejszą w owym czasie sprawę związaną w Trybunałem Koronnym. Jej "bohaterem" stał się Jędrzej (Andrzej) Szulerzycki (Sulerzycki), deputat z województwa rawskiego, szlachcic zuchwały i porywczy, były rotmistrz w służbie u króla Augusta III. Po ślubie z wdową Młodzianowską popadł w konflikt z jej rodziną.

Na Szulerzyckim ciążyło kilka wyroków sądowych. Mimo to wybrał się do Piotrkowa z "partią ludzi gwałtownych i rębaczów". Zamierzał bowiem ubiegać się o stanowisko deputata na województwo rawskie. W ślad za nim jechał jeden z Młodzianowskich, aby mu przeszkodzić w tych planach. Do starcia między nimi doszło w kościele farnym, tuż przed przysięgą Szulmierzyckiego. Gdy Młodzianowski wystąpił przeciw niemu z wyrokami sądowymi, ten rzucił się do szabli wspierany przez kompanów. Samego Młodzianowskiego "zrąbał ledwo nie na śmierć, partię jego rozproszył". Pociął szubę na wojewodzie, a sędziego ziemskiego sieradzkiego Szymona Zarembę poturbował i zmusił do przyjęcia przysięgi na deputata.

Na drugi dzień samozwańczy deputat przybył na ratusz, by wziąć udział w wyborze marszałka. Został nim regent koronny Józef Karwicki umiejący "powagę prawa utrzymać". Swoje czynności urzędowe rozpoczął on od rozprawienia się z Szulmierzyckim. Poproszono go o przejście do innej sali w celu, jak sądził, oczyszczenia się z kondemnat. Jednakże skoro tylko znalazł się za drzwiami, wartownicy go pochwycili i uwięzili.

Po trzech dniach odczytano mu wyrok śmierci przez ścięcie głowy mieczem. Egzekucję wykonano natychmiast, w obawie przed jakąś pomocą dla skazańca. Obawy te nie były bezpodstawne. Bowiem w tym samym dniu nadjechał brat Szulmierzyckiego z królewskim listem żelaznym, gwarantującym oskarżonemu nietykalność osobistą. Jednak było już za późno. Przybył "trzema tylko godzinami po ścięciu brata".

Kitowicz następująco skomentował to wydarzenie: "Karwicki tą surowością na Szulerzyckim wykonaną sławną funkcję swoją marszałkowską, przywrócił powagę i respekt reasumcjom trybunałów, tak iż przez kilka lat następnych nikt nie śmiał popierać szablą legalności swojej funkcji deputackiej".

Źródło: Kurier, Kultura, Rzeczywistość 12/2006

Fundacja
Centrum ks. Jędrzeja Kitowicza
97-220 Rzeczyca,
ul. ks. Jędrzeja Kitowicza 17
tel.: (+48) 44 710 51 25
e-mail: fundacja@kitowicz.pl
KRS: 0000623207

Konto bankowe:
Bank Pekao SA
03 1240 1545 1111 0010 7455 6473

DRUK PRZELEWU